Pół roku temu, w trakcie kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego, prezes PiS i premier rządu zapowiedzieli przywrócenie zlikwidowanych połączeń autobusowych przede wszystkim w małych miastach i na wsiach. Premier ogłosił, że owo „przywracanie” zacznie się już w kwietniu i w maju. Mamy prawie wrzesień i, jak na razie, zamiast przywracania kursów postępuje likwidacja resztek, które jeszcze zostały. W maju na przykład padł PKS w Gnieźnie.
Nie przeczę – reanimacja tanich, masowych przewozów pasażerskich, nie jest zadaniem łatwym. W każdym razie na pewno znacznie trudniejszym niż obiecywanie świetlanej przyszłości. Jeszcze w drugiej połowie lat 90. (co doskonale pamiętam, bo byłem wtedy ministrem transportu i gospodarki morskiej) PKS przewoził rocznie ponad miliard pasażerów. Ponad miliard! Bez mała połowę z nich stanowili uczniowie i pasażerowie posiadający bilety okresowe. Pełną parą pracowały nasze dwie fabryki autobusów – w Jelczu i w Sanoku, gdzie państwowy przewoźnik kupował 1000 autobusów rocznie. O żadnym wykluczeniu komunikacyjnym nikt nie słyszał…
Po „udanej” restrukturyzacji PKS rozpoczętej przez rząd AWS (PiS miało w nim dwóch ministrów) i prowadzonej aż do tej pory, sytuacja jest bardzo trudna. Firma została podzielona, a poszczególne przedsiębiorstwa rozczłonkowane, sprywatyzowane i sprzedane. Rozwinęła się co prawda motoryzacja indywidualna, ale ciągle jeszcze nie każdego stać na prywatny samochód. A do lekarza, do szkoły, urzędu, dojechać jakoś trzeba… Są prywatni przewoźnicy, ale oni wybierają tylko trasy opłacalne. W efekcie wiele tysięcy obywateli zostało praktycznie odciętych od zbiorowej komunikacji pasażerskiej.
Po latach budowania gospodarki rynkowej, powróciła świadomość, że zapewnienie obywatelom porządnej, punktualnej, bezpiecznej i po dostępnej cenie komunikacji publicznej jest obowiązkiem państwa. Tak zresztą jest w Unii – ta usługa, zaliczana jest do kategorii usług użyteczności publicznej i poddana stosownym regulacjom. Nie na każdej działalności trzeba zarabiać.
Kampania do PE już za nami, a zatem – kobyłka u płotu…
Rzeczywiście – Ustawa o Funduszu rozwoju przewozów autobusowych o charakterze użyteczności publicznej weszła w życie i od 1 sierpnia można składać wnioski na dofinansowanie deficytowych linii autobusowych. Niestety, to są dla samorządów nowe koszty. Samorząd otrzyma bowiem dopłatę (do końca 2021 r. złotówkę, a potem najwyżej 80 gr do wozokilometra), jeśli sam sfinansuje 10 proc. ceny usług.
Utworzony specjalnie Fundusz rozwoju przewozów autobusowych, dysponuje 300 mln. zł. Okazuje się, że nawet te 300 mln. zł. to za dużo, gdyż samorządy wyczerpują – jak na razie – znikomy procent sum, które są do dyspozycji.
Jak informuje prasa (DGP) w niektórych województwach wnioski o dofinansowanie sięgają niewiele ponad 1 proc. oferowanych możliwości. Czytam na przykład, że w woj. zachodniopomorskim samorządy złożyły 10 wniosków – przyjęto 5 na kwotę 257 tys. zł. Województwo ma na ten cel 17,9 mln zł! Podobnie jest w województwie warmińsko-mazurskim. W regionach bogatszych (mazowieckie, łódzkie) te dane wyglądają znacznie lepiej, choć i tam na kolana nie rzucają – wykorzystanie funduszu pekaesowskiego sięga zaledwie kilkunastu procent.
Optymiści twierdzą, że do końca roku to się jeszcze zmieni, bo teraz są wakacje, urlopy… Pesymiści są przeciwnego zdania, bo większość gmin po prostu nie ma pieniędzy, by z funduszu skorzystać. Tym bardziej, że wiele nich dotknęły nowe, niespodziewane koszty, związane np. z reformą edukacji. To zaś oznacza, że pieniądze przeznaczone na walkę z wykluczeniem komunikacyjnym trafią do najbogatszych, których na taką walkę jeszcze stać. Gminy najbiedniejsze nadal będą wykluczone. Taki jest generalny wniosek, jaki można wyciągnąć po kilku tygodniach funkcjonowania Funduszu. Specjaliści, którzy krytykują ustawę autobusową, podnoszą również wiele innych problemów – prawnych i logistycznych – ale moim zdaniem ten jest najważniejszy. Rząd dał pieniądze, lecz nie każdy może je dostać. Biedny, czyli najbardziej potrzebujący – nie ma na nie szans. Na razie, bo oczywiście może się zdarzyć, że rząd zorientuje się, iż walcząc z wykluczeniem komunikacyjnym, często je pogłębia. Ponieważ mamy nową kampanię wyborczą – do Sejmu i Senatu – to kto wie, czy rząd nie wyjmie swego czarodziejskiego cylindra i nie wyczaruje nowych milionów…