III Rzeczpospolita dobiega końca, oznajmił Krzysztof Janik*. IV-ej (to także Janik), którą „Kaczyńscy” właśnie klecą, ludzie się boją, pora więc na…V Rzeczpospolitą, po prawicowej traumie – na lewicową, dla nowego pokolenia Polaków, dla tych, którzy w obronie swoich „praw podstawowych” stoją przed Sądem Najwyższym, przed Sejmem. „Oni w dupie mają dotychczasową politykę i jej bohaterów. Do Schetyny, Petru czy nawet Czarzastego jest im równie daleko, jak do Kaczyńskiego. Gówno ich obchodzi, kto miał rację w 1989 roku i okrzyki >>Precz z komuną<<. Żyją tu i teraz i żyć chcą jeszcze wiele lat”…
Brawo Janik! Tym bardziej brawo, że w środowisku lewicy wielu łudzi się jeszcze, że narada, kongres, dobre przemówienie, akcja społeczna – to jest ten kijek, którym da się zawrócić Wisłę. Nie da się! Wielu to przeczuwa, tylko Janik pierwszy powiedział to publicznie. Owszem – narada, konferencja, to ważne instrumenty pracy politycznej. Jednak zmian w postawach, w świadomości, w dążeniach społecznych nie wysiedzi się wyłącznie na naradach, choćby nie wiem jak bardzo „progresywistycznych”! Trzeba działać! I to im szybciej, tym lepiej. Można powiedzieć, że dla lewicy – nie tylko zresztą polskiej, ale wręcz europejskiej – to ostatni dzwonek, żeby zrozumieć „ducha czasów”. Nasz świat, na którym zjedliśmy zęby, odchodzi. Świat naszych wrogów, z którymi toczyliśmy wojny, też. Obie strony sporu są z dnia na dzień mniej ważne, coraz mniej kogokolwiek obchodzą. Tak, młodzi mają nas wszystkich – z naszą przeszłością, uprzedzeniami, wzajemnymi pretensjami, racjami – tam, gdzie podpowiada Janik. Ma rację. Trochę tylko żal, że stosunkowo późno doszedł do takich wniosków. Gdyby wpadł na ten pomysł, gdy był sekretarzem generalnym SLD, przewodniczącym partii, ministrem, posłem wreszcie, to miałby więcej czasu i sił, żeby podjąć próbę tych niezbędnych przecież zmian. Bycie obserwatorem z boku i dawanie dobrych rad jest wygodne, ale trzeba liczyć na życzliwość słuchaczy, którzy posłuchają, albo nie. Gdy pełni się funkcje sprawcze – wtedy można próbować coś robić. Perspektywa przegranej jest równie silna, ale waga późniejszych rad moralnie jest nieporównanie większa…
Dajmy już temu spokój. Nie jedyny Janik przegapił swój czas, dotyczy to poniekąd całego, licznego przecież, grona przywódczego SLD. Ważne, że Janik nie skapcaniał, że mu się chce i zagrzewa innych – przynajmniej do myślenia. Jeśli chcemy być jak Janik, jeśli nie chcemy skapcanieć – wyjdźmy mu naprzeciw. Mogę być pierwszy.
Wyczerpany długimi wojnami Sojusz Lewicy Demokratycznej ma się średnio, a mimo to co chwilę – na miarę obecnych możliwości medialnych – daje o sobie znać. Choćby przez stałą już, jak się wydaje, obecność ponad progiem wyborczym w licznych sondażach. Małymi strumykami, ale napływają też uzupełnienia. Przychodzą ludzie młodzi, raczej niekoniunkturalni, bo, na jaką teraz karierę można liczyć z legitymacją SLD w kieszeni? Coś mi się wydaje, że to właśnie z myślą o nich Janik zaproponował naszkicowanie V RP. To dobry pomysł, a nawet – biorąc pod uwagę wertepy, po jakich biegła historia SLD, nasza wspólna powinność. Odpowiadając na jego intelektualną zachętę, chcę więc powiedzieć, że
Po pierwsze…
…załatwiliśmy się sami. Polska Ludowa miała miliony beneficjentów – chłopów, miejską i wiejską ciemnotę, robotników od łopaty, zahukane baby, obsmarkanych analfabetów… Nauczyła ich czytać i pisać, domyła, dała dach nad głową, z mierzwy ludzkiej uczyniła obywateli.
Polska Ludowa miała też swoją gwardię – 3 miliony członków PZPR. Po 89 roku większość podała tyły. Jedyne pragnienie, jakie mieli, to nie wyróżniać się niczym od zwycięzców, być tacy sami jak oni. Ta dolegliwość dotknęła nie tylko pojedyncze osoby, ale i formację jako taką. SLD koniecznie chciał być jak UW. Im bardziej chciał, tym mniej był. Dostawał w pysk („wam wolno mniej”), oblizywał się i łasił się dalej. Dotknęło to wszystkich – nie tylko liderów, masy członkowskie też – żołnierskie, milicyjne, urzędnicze, nauczycielskie, inżynieryjne, techniczne. Całą inteligencję, nie tylko „prosty lud”. To przyniosło fatalne skutki, członkowie partii, niekiedy wręcz plakatowi, pokazywali bowiem, że wartości są jak towar, który można bardziej lub mniej korzystnie wymienić. Choć Polska Ludowa przez 50 lat wychowywała „nowego człowieka”, to wychowała albo wiecznego malkontenta, który, ile by nie dostał, to ciągle mu było mało, albo konformistę, który swoje przekonania wymieniłby na każde inne byle po korzystnej cenie, albo na cwaniaka, który wydoił „ludową” do spodu, by następnie kopnąć ją w tyłek. W rzeczywistości więc, tzw. „żelazny elektorat SLD”, był przerdzewiałym mitem.
Oczywiście nie wszystkich „obywateli PRL” to dotyczy, wielu do dziś jest wiernych swojej młodości, lojalnych wobec własnej pracy, trwa przy swoich poglądach na temat sprawiedliwości społecznej, jest dumnych ze wspólnych sukcesów. Ale dalsze przymykanie oczu na fakty byłoby powielaniem błędu, pora więc rozstać się z mitem „żelaznego elektoratu”. Ci, którzy do tej pory głosują na SLD i którzy życzą mu dobrze, czynią to już wyłącznie z przekonania, a nie z rachuby na własne korzyści. Dlatego są tak cenni. Czynią tak na skutek lojalności wobec samych siebie i wobec tych, którzy podobnie trwają. Lojalność to ogromny kapitał, to budulec, który może posłużyć do budowy nowego gmachu lewicy. Pozwolę sobie nawet na przypuszczenie, że projekt V RP autorstwa SLD spotka się z zainteresowaniem, jeśli Sojusz przekona społeczeństwo, że jego członkowie są sami wobec siebie lojalni. Bo to będzie znaczyło, że i wobec społeczeństwa też potrafią tacy być. A bywało z tym różnie. Sojusz był polem walk frakcyjnych, wzajemnego wycinania się, zdrad i puczów. Każdy jego członek brał w tym udział. Podziały i wzajemna walka o znacznie były publiczną tajemnicą. Nie chodzi tylko o to, że jeden drugiemu wyszarpywał sznurek, po którym na europejski maszt płynęła polska flaga. Każdy każdemu wszędzie w Polsce wyszarpywał jakiś sznurek. Dla SLD, ówczesnej partii władzy”, skończyło się to katastrofą…
Po drugie więc…
„tak dalej być nie może”! A wcale nie jestem pewien, czy ten obłęd nie jest ciągle tu i ówdzie podsycany. V Rzeczpospolita, „lewicowa”, jak postuluje Krzysztof Janik, jeśli ma być traktowana poważnie, musi być wiarygodna. I musi mówić jednym głosem. Bez „platform”, „forów”, „porozumień”, „frakcji” i bez ambicjonerów oczywiście, którzy siebie tylko uważają, za początek i koniec wszechrzeczy. Patrzę na tych licznych mądrali, którzy w przeszłości nieodległej zawracali ludziom głowę powołując co chwilę jakąś „Polskę”, jakieś „Domy” budowali, jakąś „Europę z plusem”, jak wracają, skąd wyszli, co wcześniej rozszarpywali i teraz próbują na powrót cerować. To bardzo dobrze, tylko straconego czasu szkoda. Z licznych Brutusów każdy ma swój udział w tym, że 13 lat temu ówcześni przywódcy SLD wprowadzali Polskę do Unii Europejskiej, a dziś przywódca Sojuszu dokonuje cudów na kiju, żeby z powrotem wprowadzić Sojusz do Sejmu. Samo to się nie stało, co się dedykuje dzisiejszym naprawiaczom i postulatorom jedności oraz propagatorom hasła „nie ma wroga na lewicy”. Nie jest zresztą wcale pewne, czy taki come back się uda, gdyż wiarygodność, to jednak cnota. A to coś bardzo delikatnego – łatwo psuje się bezpowrotnie. Być może tu jest przyczyna, że mimo niewątpliwych starań Włodzimierza Czarzastego, który dzbany całe oliwy wylewa na niespokojne lewicowe wody, notowania partii pływają stabilnie w granicach 5 proc. – plus-minus błąd statystyczny.
Po trzecie zatem…
jedność ponad wszystko. Nie bezmyślna, nie dryl – rozum powinien być jej sprawcą. Wybijać ją powinien rytm trzech słów tak prostych jak „Równość”, „Wolność”, „Braterstwo”. Oddzielmy wszystko inne, cała złą krew i zaskorupiałe żale, naszą lewicową grubą kreską. Mieliśmy swoje „tak dalej być nie musi” i „budujmy przyszłość”… To już było. Konia z rzędem temu, kto pamięta choć jedną ze stu sławetnych „kotwic programowych SLD”! Jest nowy czas, są nowe szanse i nowe zagrożenia. Ma rację Janik pisząc: „1/3 Polek i Polaków akceptuje ciągoty do autorytaryzmu, a wśród nich coraz lepiej się czują pogrobowcy martwych – zdawałoby się – idei nazizmu i socjalfaszyzmu. Reakcjoniści marzący o idei: jeden naród – jedna partia i wódz też tylko jeden. To droga donikąd – dla nich i dla kraju.”
To jest nasza współczesność… Ale to jest ciągle tylko jedna trzecia. Pozostali nie przestają być czuli na te trzy proste słowa: „Wolność”, „Równość”, „Braterstwo”. Szukają być może tylko ich nowych, polskich znaczeń.
Niech na początku będzie słowo…
Jest, moim zdaniem, takie, które zamyka w sobie te trzy piękne idee. To „Spolegliwość”. Użył go w swoich pracach prof. Tadeusz Kotarbiński. Ktoś spolegliwy, to ktoś na kim można polegać, na kim można się oprzeć. Ktoś troskliwy, opiekuńczy, godny zaufania, uczciwy, przyzwoity. Do przyzwoitego zachowania się potrzebna jest zwykła wrażliwość, która jest wartością samą w sobie i jest niezależna od jakiejś filozofii, czy religii.
Otóż V RP, ta lewicowa, powinna – według mnie – być państwem spolegliwym. Obywatele na każdym kroku powinni czuć, że mogą na swoje państwo liczyć, że ono ich nie zawiedzie – w chorobie, w niebezpieczeństwie, w biedzie. Ale i obywatele winni być wobec swego państwa spolegliwi. Państwo i obywatele nawzajem powinni na sobie polegać, nie zawodzić się wzajemnie w chwilach trudnych. Taki powinien być fundament tej przyszłej, lewicowej, V RP.
Mając na uwadze całą polską historię budowa V RP „Spolegliwej” wydaje się zadaniem utopijnym. U nas nawet tak piękna idea jak „Solidarność” się nie przyjęła, a ja tu o jakiejś „spolegliwości”… Że, co – że kogoś obrażam?
Rządzący dziś Polską z wielką łatwością i bez trwogi przy każdej okazji powołują się na dziedzictwo Jana Pawła II. Dotyczy to nie tylko zresztą ludzi polityki, także ludzi kościoła. Ciekaw jestem, kto z nich dziś pamięta słowa Karola Wojtyły wypowiedziane podczas kazania na gdańskiej Zaspie w 1987 roku?;
„Jeden drugiego brzemiona noście (…) Człowiek nie jest sam. Żyje z drugimi, przez drugich, dla drugich, Całą ludzka egzystencja ma wymiar wspólnotowy i wymiar społeczny (…)
Solidarność to znaczy, jeden i drugi, a skoro brzemię, to brzemię niesione razem we wspólnocie. A więc nigdy jeden przeciw drugiemu, jedni przeciw drugim. I nigdy brzemię dźwigane przez człowieka samotnie bez pomocy drugiego. Nie może być walka silniejsza od solidarności. Nie może być program walki ponad programem solidarności”.
A jak jest po latach? Rozejrzyjcie się wokół, zanim rzucicie we mnie grubym słowem… Czyż pazerność i znieczulica nie rozgościły się w naszym domu na dobre?
Potrzeba V RP „Spolegliwej” staje się paląca…
Kto wie, czy budowanie państwa i społeczeństwa „spolegliwego” wobec siebie nawzajem nie jest jedyną moralną, godną współczesnego człowieka odpowiedzią na ekstremizmy globalizacji, na zdziczały kapitalizm, na narastające nierówności społeczne. To zadanie arcytrudne. Jeszcze nikomu się nie udało, choć niejeden próbował. Jak dotąd najdobitniej te wysiłki ujął w jednym zdaniu Aleksander Ignacy Wielopolski:
„Dla Polaków można zrobić wszystko, z Polakami nic”… Ale próbować trzeba. Bo jak nie lewica, to kto? Jak nie teraz, to kiedy?
/artykuł został opublikowany w „Trybunie” nr 175 (1107) 1-3 września 2017 /