Nad Wartą /23.05.2019 r. /
Rozmowa z wiceprzewodniczącym Parlamentu Europejskiego i kandydatem Koalicji Obywatelskiej prof. BOGUSŁAWEM LIBERADZKIM.
Nad Warta.: Ma pan profesor w Gorzowie więcej znajomych niż wielu tutejszych polityków. Może udzieli im pan rady, jak być skutecznym w centrum wydarzeń politycznych w Brukseli, czy w ich przypadku w Warszawie, a jednocześnie mieć kontakt z samorządowcami, przedsiębiorcami oraz zwykłymi wyborcami?
Bogusław Liberadzki: Recepta jest dosyć prosta. Po pierwsze pokazać, że jestem tam w Brukseli nie dla siebie, ale dla ich satysfakcji oraz potrzeb. Inaczej mówiąc, ja jestem w życiu publicznym po to, aby cele jakie sobie postawili gorzowianie, mogły zostać zrealizowane. Chodzi tutaj oczywiście głównie o finanse, bo nie ma co owijać w bawełnę, że chodzi o pieniądze.
N.W.: Brawo, bo europosłowie kończącej się kadencji mieliby problem z wymienieniem nazwisk prezydentów. Mówię tu o takich osobach jak Rosati i Hoc.
B.L.: Ja nie mam problemów, ale dobre kontakty. Także z wieloma radnymi, ale przede wszystkim z różnymi środowiskami. Mówię tu o biznesie, organizacjach społecznych, naukowcach z Akademii Jakuba z Paradyża czy wreszcie działaczami inicjatych pokoleniowych. Dostaję zaproszenie, to staram się być wszędzie, ale też zapraszam do Brukseli. Tylko w ostatniej kadencji na moje zaproszenie siedzibę Parlamentu Europejskiego odwiedziło blisko tysiąc osób.
N.W.: Parlament Europejski to wielka polityka, dużo większa niż Sejm i Senat. Na ile taki europarlamentarzysta jest, przepraszam za kolokwializm, przydatny dla województwa, powiatu czy gminy – dla marszałka, prezydentów i starostów?
B.L.: Taki europarlamentarzysta jest przydatny, jeśli ma dobre relacje z tymi środowiskami. Jeśli z nimi nie współpracował wcześniej, albo nie umie nawiązać kontaktu, to nie przyda się do niczego. To działa w dwie strony. Po pierwsze, to od samorządowców wszystkich strzebli dowiaduję się, co dzieje się w danej społeczności: co jest im potrzebne oraz jak chcą to osiągnąć. Dużą wartością jest współpraca z zarządem województwa.
N.W.: Dobrze, ale kogo interesuje głos wójta w Brukseli?
B.L.: To nie tak. Jak słyszę co jest potrzebne, to potrafię reagować. Idę na kawę z Niemcem czy Francuzem i mówię: „Przejedziesz Odrę i zobaczysz podobne rzeczy jak u siebie. Pomóż mi i poprzyj to”. To działa i wiedzą o tym lubuscy samorządowcy, którym dziękuję za współpracę.
N.W.: Jest pan w Parlamencie Europejskim już kilkanaście lat i widział dziesiątki przedstawicieli Polski – lepszych i gorszych. Jak się tam prezentujemy: widać deficyty czy raczej jest dobrze?
B.L.: To znaczy, deficyty widać na samym początku kadencji, a głównym jest nieznajomość języka angielskiego.
N.W.: W takim razie mam pytanie: ile waży w potrzebnych kompetencjach przyszłego europosła znajomość języka angielskiego?
B.L.: Według mnie ponad dziewięćdziesiąt procent. Każdy w Parlamencie Europejskim mówi w języku angielskim, nawet Francuzi, Hiszpanie i Portugalczycy, których postrzega się często inaczej. Język angielski jest kluczową umiejętnością, aby być tam skutecznym.
N.W.: Czyli taka minister Rafalska, wiceminister Materna czy eksposeł Pahl, którzy angielskiego nie znają, będą tam tylko statystami, mimo ogromnego doświadczenia i sporych kompetencji?
B.L.: Nawet nie wiedziałem, że nie znają, ale skoro pan tak mówi, to przyjmuję to do wiadomości. Chodząc po korytarzach Parlamentu Europejskiego łatwo zauważyć, że ważne są relacje osobiste, a trzecia osoba w postaci tłumacza czy asystenta ze znajomoscią angielskiego, jest zbędna. My tam nawiązujemy relacje. One się przydają w kluczowych sytuacjach, gdy na przykład jestem sprawozdawcą raportu i w zamian za poparcie go przez europosłów z tego lub innego państwa, ja będę popierał ich inicjatywy. Takich rzeczy nie załatwia się na sali plenarnej, która przypomina trochę teatr, ale w trakcie luźnych rozmów przy kawie i bez tłumacza.
N.W.: Czyli bez znajomości angielskiego ani rusz?
B.L.: Można sobie tam być i siedzieć, ale chodzi o to, czy jest się wpływowym i pożytecznym dla kraju czy nie. Ja uważam, że bez dobrej znajomości języka, nie uda się być pożytecznym, a o wpływach nie ma nawet mowy.
N.W.: To czy skuteczni będą nowi posłowie Koalicji Obywatelskiej, którzy zaraz po wyborach rozpierzchną się po różnych frakcjach Parlamentu Europejskiego?
B.L.: Nie rozpoierzchną się, ale dołączą do dwóch frakcji. W tej chwili PO i PSL są w Europejskiej Partii Ludowej, a my jesteśmy w grupie Socjalistów i Demokratów. Taka sytuacja ma miejsce już piętnaście lat i nauczyliśmy się pracować razem.
N.W.: Owszem, potraficie współpracować, bo wielu z was było premierami, ministrami i ważnymi politykami od dekad. Czy jest pan profesor pewien, że ludzie działający w politycze dwie lub trzy dekady, rozumieją co się dzieje na świecie?
B.L.: Trzeba widzieć możliwości nowicjuszy i ludzi doświadczonych. Ci pierwsi chcą rewolucji, ale w Parlamencie Europejskim tak się nie da. Na dzisiaj mamy taką sytuację, że z kadencji na kadencję sześćdziesiąt procent zostaje, a czterdzieści procent, to osoby nowe. Tym ostatnim schodzi się wiele czasu zanim nauczą się reguł i prawidłowości. Tego się nie da nauczyć, bo tego trzeba doświadczyć. Znam w Parlamencie Europejskim byłych premierów, którzy byli wartością dodaną, ale też takich, którzy mentalnie nie przestali być premierami.
N.W.: Efekt jest taki, że mamy Unię Europejską z przeregulowanym prawem.
B.L.: Są dwa mity. Ten pierwszy, że Unia Europejska jest zbiurokratyzowana…
N.W.: …wiem, wiem, pięćdziesiąt tysięcy urzędników instytucji europejskich to nie jest dużo.
B.L.: Tak, to jest mało. Mit drugi, to przeregulowanie. Słyszę, że UE nic nie zrobiła z podwójną jakością produktów, a okazuje się iż zrobiła i to sporo. Nie było kwestii przeregulowania, ale braku wiedzy oraz implementacji prawa. Są obszary, gdzie potrzeba jeszcze więcej Unii i są takie, gdzie przepisy unijne nie są już potrzebne.
N.W.: Zgubiłem się w kwestii ojcostwa ekspresówki S-3. Pamiętam, gdy to pan wiele lat temu mówił, że jeśli ta droga pójdzie innym kierunkiem niż obecnie, to sam zażąda, aby rząd Polski zwrócił dotacje.
B.L.: Tak mówiłem, bo tak była zaplanowana jeszcze w 1994 roku, gdy byłem ministrem transportu. Droga ekspresowa S-3 miała łączyć Skandynawię z basenem Morza Śródziemnego. Spójność europejska, to nie jest spójność Poznania z Wrocławiem, ale spójność Północy z Południem, Wschodu z Zachodem. Zauważmy, że jak S-3 połączyła Gorzów ze Szczecinem, to fabryka TPV zaczęła wysyłać telewizory nie przez port niemiecki, ale ten szczeciński. To są efekty, które widać. Moją troską było od zawsze to, aby to co się robi, miało sens, a nie było podporządkowane pod miejsce zamieszkania jakiegoś ministra i skręiło w jego stronę.
N.W.: Pan chce rozszerzenia ważnego dla studentów programu „Erasmus”. W tle mowa o innowacjach oraz związanych z nimi inwestycjami. Ile jeszcze będziemy tego słuchać: innowacyjne, innowacyjność, innowacyjni etc. ?
B.L.: To są dwie różne rzeczy i je oddzielam. Po pierwsze ”Erasmus”, a wiec większa liczba studentów korzystających z tego programu. Druga rzecz, to pieniądze o których mało się mówi, a dotyczą reindustrializacji. Mowa o Europejskim Funduszu Inwestycji Strategicznych, który liczy sobie 500 mld i 230 z nich jest jeszcze do wzięcia. Te środki nie przechodzą przez rząd czy Komisję Europejską, ale koncentrują się na projektach. Trzeba mieć projekt, wysłać go do komitetu sterującego i jeśli będzie w nim nowa jakosć, to jest szansa na dofinansowanie.
N.W.: Ciekawe, ale to nie zmienia faktu, że o innowacyjności głównie się gada.
B.L.: My w Polsce boimy się tej innowacyjności, nie wiemy jak opatentować produkt i boimy się ryzyka. To ostatnie wiąże się z administracją. Potrzebny jest więc klimat, a tego nie ma. Przykład pierwszy z brzegu – przedsiębiorcy mają pieniadze na lokatach, ale boją się inwestować, bo ktoś do nich przyjedzie pytać o fakturę sprzed kilku lat o której oni już nie pamiętają. Potrzebny jest klimat. I daletgo wydaje się, że potrzebne będzie więcej Unii Europejskiej w Polsce, a nie mniej.