Rząd ogłosił założenia trzeciej tarczy antykryzysowej. Jak pamiętamy dwie poprzednie były raczej ażurowe. Nie można powiedzieć, że w ogóle były marne, ale na pewno nie stanowiły istotnej pomocy dla pracowników i firm, którzy z każdym dniem osuwają się ku katastrofie gospodarczej. Trzecie podejście, którego byliśmy świadkami w minioną środę, „tarczą” nazywane jest od czasu do czasu. Głownie mówi się o „Programie pomocowym dla firm”. I to rzeczywiście jest wreszcie jakiś program. A nawet więcej niż „jakiś” – opiewa na 100 mld. złotych i – przynajmniej na pierwszy rzut oka – nie przygniata go góra biurokracji. Razem z 7,4 miliardami Euro przeznaczonymi dla Polski na walkę z koronawirusem przez UE (czyli ok. 35 mld. zł.) i z 212 miliardami, które od początku zadeklarował nasz rząd, na pokonanie epidemii i uratowanie produkcji, miejsc pracy i podtrzymanie rynku, mamy ok 337 mld. zł. Trudno porównywać tę sumę z innymi krajami, gdyż różna jest ich wielkość, w niejednakowym stopniu zostały zaatakowane przez epidemie, a więc i ich potrzeby różnią się od naszych. Można jednak powiedzieć, że spośród krajów naszego regionu Europy, Polska dysponować będzie sumą zdecydowanie największą.
Moją szczególną uwagę zwrócił właśnie ostatni program rządu, ten nazwany „pomocowym”. 100 miliardów, które on pochłonie zostało wykreowane co prawda przy pomocy inżynierii finansowej i gry na rynkach finansowych, w której wezmą udział państwo, Narodowy Bank Polski i Polski Fundusz Rozwoju, ale w obliczu zbliżającego się poważnego kryzysu mniejsza o narzędzia, ważniejsze są skutki. Jeśli będą pomyślne, to nikt pomysłodawców nie będzie sądził, bo przecież zwycięzców się nie sądzi. Co innego, jeśli się nie powiedzie… Ale ja nie jestem zwolennikiem krakania. Wolę, jak się działa niż dzieli włos na czworo.
Żeby nie zanudzać Państwa szczegółami (ciekawi znajdą je bez trudu w prasie i na portalach internetowych) chodzi o to, że sięgnięto po źródła własne – po tę wielką gotówkę, „nieprzebrane wręcz zasoby”, o których mówił prezes NBP Adam Glapiński. To one posłużą do ratowanie firm – małych średnich i dużych, pozwolą im wraz z pracownikami przetrwać do czasu, aż gospodarka znów ruszy.
Muszę powiedzieć, że mam niejaką satysfakcję. Dlaczego? Otóż równo dwa tygodnie wcześniej, 24 marca, w programie Telewizji Szczecin pt. „Spięcia” pytano mnie, co sądzę o pomocy państwa dla ratowania gospodarki – w ówczesnym stanie rzeczy, oczywiście. Wtedy o „tarczy antywirusowej”, którą rząd ogłaszał w atmosferze wielkiego sukcesu, wypowiadałem się ostrożnie – dobrze, że ona w ogóle jest. Mówiłem o jej mankamentach, które jak na dłoni pokazywali mi przedsiębiorcy transportowi z woj. lubuskiego i zachodniopomorskiego, czy właściciele tamtejszych firm hotelarskich i turystycznych. Narzekano powszechnie na skąpstwo tarczy, jej małą przystępność i duże zbiurokratyzowanie. Nie szczędzono przykładów absurdów. Mówiono na przykład: jak można zwolnić hotel z podatku CIT, skoro on w ogóle nie ma żadnych przychodów, bo w całej branży jest kompletny zastój?
Przywoływałem jako przykład działania rządu niemieckiego. Skoro tam wyasygnowano na ratowanie gospodarki i miejsc pracy 600 mld. euro, to my, przy gospodarce 7 razy mniejszej, powinniśmy wyłożyć kwotę dwa razy większą niż zapowiadane 212 miliardów złotych.
– No powiedzmy o połowę większą… 100 miliardów.
Po dwóch tygodniach „słowo stało się ciałem”. Rząd wyliczył to podobnie, a obliczenie nazwał „Programem pomocowym dla firm”.
Szkoda tylko tych dwóch tygodni. Nigdy nie będziemy wiedzieli, ile firm nie upadłoby i ile miejsc pracy uratowałoby się, gdyby rząd szybciej odłożył na półkę swoje obietnice zerowego deficytu, co w zaskakująco nowych warunkach i tak było nierealne i w miejsce początkowego bojaźliwego kunktatorstwa, od razu zdecydował się na działanie nieszablonowe i wolne od biurokracji.